Nigdy
bym nie pomyślał, że z własnej woli, o bladym świcie zwlokę się z łóżka po
nieprzespanej nocy, żeby służyć towarzystwem w wyprawie na pchli targ.
A jednak punktualnie o siódmej krążyłem po niewielkim placyku, spode łba
obserwując rozkładających swoje stoiska kupców i bezskutecznie próbując
schronić się przed wszędobylskimi gołębiami, których było zdecydowanie za dużo,
i które przelatywały zdecydowanie zbyt blisko mnie.
-
Hej słońce! – odwróciłem się, słysząc delikatnie zachrypnięty głos Medyny i machinalnie
nadstawiłem policzek w oczekiwaniu na powitalnego buziaka.
Ziewnęła, przecierając lekko przekrwione oczy. Wyglądała na zmęczoną, ale na
widok ożywającego targowiska jej spojrzenie wypełniły wesołe iskierki. Andi,
student z Niemiec, któremu mieliśmy pomóc wybrać i zakupić rower, przywitał
mnie uściskiem. Nie potrafił ukryć podekscytowania – zarumieniony omiatał
wzrokiem stragany, przyglądając się ofercie mijanych kupców. Ich szczere,
niemal dziecięce zainteresowanie było niezwykle zaraźliwe i powoli wygrywało z
moim powodowanym niewyspaniem niezadowoleniem.
-
Uwielbiam takie miejsca! – westchnęła Medyna, przeciskając się przez tłum –
Chodziłyśmy na taki targ z babcią, więc wiecie, macie do czynienia z ekspertem.
Nawet sobie nie wyobrażacie ile rzeczy można kupić za dwa złote!
-
Ale to są śmieci… - mruknąłem, krzywiąc się na widok wysypanych na
prowizoryczną ladę rupieci.
-
A co za różnica? – rozpromieniła się – Ważne, żeby wynegocjować dobrą cenę! Co
jak co, ale babcia nauczyła mnie jak się targować. Zawsze wracałyśmy do domu z
pełnymi siatkami! – rozczuliła mnie ta wizja zaradnej Babci, uczącej wnuczkę
trudnej sztuki przetrwania w bezwzględnym środowisku pchlego targu, którą
Medyna tak chętnie przed nami roztaczała.
-
Guys! – Andi wyrwał mnie z zadumy, przywołując nas do siebie. Na niewielkim
skrawku błota zgromadzono około dziesięciu bardziej lub mniej przechodzonych
rowerów. Dookoła krzątał się przysadzisty, wąsaty kupiec o kwestionowalnym
podejściu do higieny osobistej, podejrzliwie obserwujący każdego, kto zbliżył
się zanadto do jego asortymentu.
-
Ok, plan jest taki – nachyliliśmy się do Medyny, która szeptem zaczęła ustalać
strategię działania – Andi, masz nic nie mówić, jeżeli dowie się, że nie jesteś
stąd, spróbuje Cię naciągnąć. Wikita, nasz fundusz wynosi 350 zł, wyższa cena
nie wchodzi w grę. Masz być twardy i nie dać sobie namieszać w głowie. Gotowi?
Gotowi!
- No no, piękne ma pan
tu rowery! – zagadnęła dziarsko sprzedawcę, który w okamgnieniu znalazł się
obok nas.
- A mam, mam! – napuszył
się dumnie, gładząc siodełko czarnej, zdezelowanej kolarzówki, na widok której
Andiemu zaświeciły się oczy – Studenci?
Odpowiedzieliśmy
kiwnięciem głów, przyglądając się rowerowi. Andi uśmiechnął się, rzucając nam
pytające spojrzenie. Handlarz natychmiast wychwycił jego niepewność.
- A kolega skąd? –
odsłonił niekompletny zestaw zębów w szerokim uśmiechu, przysuwając się powoli
do Andiego, niczym drapieżnik osaczający ofiarę.
- Też stąd, no Krakus z
dziada pradziada! – Medyna przepchnęła się do sprzedawcy, osłaniając
przyjaciela własnym ciałem. Nachyliła się konspiracyjnie – Nieśmiały jest,
proszę mu wybaczyć… - Kupiec podejrzliwie zmrużył oczy, ale najwyraźniej dał
się przekonać, bo przestał drążyć.
- Za ten ile będzie? – szybko zmieniła temat Medyna, wskazując czarny rower, który tak spodobał się Andiemu.
- Pięćset! – Sprzedawca
oparł się o ramę, która groźnie zaskrzypiała pod jego ciężarem.
- Trochę dużo, z tego
co widzę mocno zużyty… - westchnęła. Zdecydowanie przychyliłem się do tej
opinii: farba płatami odłaziła z ramy, guma na kierownicy była zlasowana, a na
blaszanym dzwonku powoli rozprzestrzeniała się rdza – Czterysta? – spojrzała
pytająco.
- Czterysta
pięćdziesiąt! – burknął niezadowolony, ponownie mierząc ją wzrokiem. Widocznie
nie docenił swojego przeciwnika.
Mimo wątpliwego stanu
maszyny, Andi uparł się, żeby ją przetestować. Zsiadając z roweru po paru
kółkach wokół placyku, nachylił się do Medyny, szepcząc jej coś na ucho.
- Hamulce nie działają
– skrzywiła się, zwracając do sprzedawcy – Czterysta i przymkniemy na to oko.
- No to tutaj się
podciągnie żyłkę, tu się dokręci parę śrubek, to się wymieni i będzie w
porządeczku! – Handlarz nie tracił optymizmu, kręcąc się wokół roweru i
wskazując miejsca kolejnych napraw. Tymczasem ja dojrzałem do wzięcia sprawy we
własne ręce.
- Proszę pana – poufale
położyłem dłoń na jego ramieniu, ale rychło zdałem sobie sprawę z tego błędu i
kontynuowałem, próbując strzepnąć z niej burą, niezidentyfikowaną substancję –
my nie jesteśmy rowerowymi wróżkami! Chcemy taki rower, na którym będzie dało
się jeździć teraz zaraz, zamiast zajmować się majsterkowaniem. A, i siodełko jest
dziurawe. Trzysta max.
- Nie chcecie, to nie –
burknął sprzedawca, odwracając się na pięcie. Medyna spojrzała na mnie z
wyrzutem, jasno dając mi do zrozumienia, że przeszarżowałem. Oczywiście tego
nie zauważyłem, gdyż całą moją uwagę pochłaniało bycie z siebie niezwykle
zadowolonym i imaginowanie świeżo zdobytego trofeum przekupki roku.
- A ten za ile? –
zapytała, wskazując biały rower miejski w znacznie lepszym stanie.
- Czterysta.
- Zaraz, zaraz,
przecież to bez sen… Ugh! - łokieć Medyny niespodziewanie wydusił ze mnie
resztki powietrza. Rozmasowałem obolały bok i wyszukałem najbardziej zdezelowany
rower na placyku. – Za tego ile pan bierze?
- Sześćset – odparł po
chwili zastanowienia.
Zachichotałem. Wyglądało
na to, że podczas wyceny nie obowiązywał żadnego rodzaju klucz. Ba, byłem
praktycznie pewien, że sprzedawca najzwyczajniej w świecie zgaduje te liczby,
nie mając zielonego pojęcia o ich wartości. Niestety nie miałem okazji być
świadkiem kolejnych numerycznych wyczynów handlarza - Andi zdecydował się na
wybór białego roweru, na który Medyna dzielnie wywalczyła spory upust w cenie.
***
Zadowolony kupiec
przeliczył ponownie otrzymany plik banknotów,
po czym zarechotał i uścisnął kolejno dłonie Medyny i Andiego. Mimo
gorliwie wznoszonych przez mnie modłów, w nadziei na bycie zapomnianym, mnie zostawił sobie na deser. Spojrzałem na brudne łapsko, które najwyraźniej
nie widziało mydła od zarania dziejów i wzdrygnąłem się, myśląc o bogactwie
czynników zakaźnych znajdujących się na jego powierzchni. Czekająca kawałek
dalej Medyna rzuciła mi ponaglające spojrzenie, więc westchnąłem, niechętnie chwyciłem
wyciągniętą dłoń i lekko ją ścisnąłem, krzywiąc się na dźwięk pękania skorupki brudu. Podbiegłem do przyjaciół. „Przynajmniej na nią nie napluł”
powtarzałem w duchu, próbując ograniczyć szkody za pomocą chusteczki
higienicznej.
Pokręciliśmy się
jeszcze chwilę po targowisku, ale poranne znużenie prędko dało o sobie znać,
więc ruszyliśmy w stronę wyjścia. Obejrzałem się mijając stoisko z rowerami, gdzie młoda kobieta pytała o cenę różowej damki.
Gdzieś głęboko w środku, jakaś
cząstka mnie liczyła na to, że w odpowiedzi usłyszy „MILION”.