piątek, 20 maja 2016

Targowisko

Nigdy bym nie pomyślał, że z własnej woli, o bladym świcie zwlokę się z łóżka po nieprzespanej nocy, żeby służyć towarzystwem w wyprawie na pchli targ.
A jednak punktualnie o siódmej krążyłem po niewielkim placyku, spode łba obserwując rozkładających swoje stoiska kupców i bezskutecznie próbując schronić się przed wszędobylskimi gołębiami, których było zdecydowanie za dużo, i które przelatywały zdecydowanie zbyt blisko mnie.
- Hej słońce! – odwróciłem się, słysząc delikatnie zachrypnięty głos Medyny i machinalnie nadstawiłem policzek w oczekiwaniu na powitalnego buziaka.
Ziewnęła, przecierając lekko przekrwione oczy. Wyglądała na zmęczoną, ale na widok ożywającego targowiska jej spojrzenie wypełniły wesołe iskierki. Andi, student z Niemiec, któremu mieliśmy pomóc wybrać i zakupić rower, przywitał mnie uściskiem. Nie potrafił ukryć podekscytowania – zarumieniony omiatał wzrokiem stragany, przyglądając się ofercie mijanych kupców. Ich szczere, niemal dziecięce zainteresowanie było niezwykle zaraźliwe i powoli wygrywało z moim powodowanym niewyspaniem niezadowoleniem.
- Uwielbiam takie miejsca! – westchnęła Medyna, przeciskając się przez tłum – Chodziłyśmy na taki targ z babcią, więc wiecie, macie do czynienia z ekspertem. Nawet sobie nie wyobrażacie ile rzeczy można kupić za dwa złote!
- Ale to są śmieci… - mruknąłem, krzywiąc się na widok wysypanych na prowizoryczną ladę rupieci.
- A co za różnica? – rozpromieniła się – Ważne, żeby wynegocjować dobrą cenę! Co jak co, ale babcia nauczyła mnie jak się targować. Zawsze wracałyśmy do domu z pełnymi siatkami! – rozczuliła mnie ta wizja zaradnej Babci, uczącej wnuczkę trudnej sztuki przetrwania w bezwzględnym środowisku pchlego targu, którą Medyna tak chętnie przed nami roztaczała.
- Guys! – Andi wyrwał mnie z zadumy, przywołując nas do siebie. Na niewielkim skrawku błota zgromadzono około dziesięciu bardziej lub mniej przechodzonych rowerów. Dookoła krzątał się przysadzisty, wąsaty kupiec o kwestionowalnym podejściu do higieny osobistej, podejrzliwie obserwujący każdego, kto zbliżył się zanadto do jego asortymentu.
- Ok, plan jest taki – nachyliliśmy się do Medyny, która szeptem zaczęła ustalać strategię działania – Andi, masz nic nie mówić, jeżeli dowie się, że nie jesteś stąd, spróbuje Cię naciągnąć. Wikita, nasz fundusz wynosi 350 zł, wyższa cena nie wchodzi w grę. Masz być twardy i nie dać sobie namieszać w głowie. Gotowi? Gotowi!
- No no, piękne ma pan tu rowery! – zagadnęła dziarsko sprzedawcę, który w okamgnieniu znalazł się obok nas.
- A mam, mam! – napuszył się dumnie, gładząc siodełko czarnej, zdezelowanej kolarzówki, na widok której Andiemu zaświeciły się oczy – Studenci?
Odpowiedzieliśmy kiwnięciem głów, przyglądając się rowerowi. Andi uśmiechnął się, rzucając nam pytające spojrzenie. Handlarz natychmiast wychwycił jego niepewność.
- A kolega skąd? – odsłonił niekompletny zestaw zębów w szerokim uśmiechu, przysuwając się powoli do Andiego, niczym drapieżnik osaczający ofiarę.
- Też stąd, no Krakus z dziada pradziada! – Medyna przepchnęła się do sprzedawcy, osłaniając przyjaciela własnym ciałem. Nachyliła się konspiracyjnie – Nieśmiały jest, proszę mu wybaczyć… - Kupiec podejrzliwie zmrużył oczy, ale najwyraźniej dał się przekonać, bo przestał drążyć.
- Za ten ile będzie? – szybko zmieniła temat Medyna, wskazując czarny rower, który tak spodobał się Andiemu.
- Pięćset! – Sprzedawca oparł się o ramę, która groźnie zaskrzypiała pod jego ciężarem.
- Trochę dużo, z tego co widzę mocno zużyty… - westchnęła. Zdecydowanie przychyliłem się do tej opinii: farba płatami odłaziła z ramy, guma na kierownicy była zlasowana, a na blaszanym dzwonku powoli rozprzestrzeniała się rdza – Czterysta? – spojrzała pytająco.
- Czterysta pięćdziesiąt! – burknął niezadowolony, ponownie mierząc ją wzrokiem. Widocznie nie docenił swojego przeciwnika.
Mimo wątpliwego stanu maszyny, Andi uparł się, żeby ją przetestować. Zsiadając z roweru po paru kółkach wokół placyku, nachylił się do Medyny, szepcząc jej coś na ucho.
- Hamulce nie działają – skrzywiła się, zwracając do sprzedawcy – Czterysta i przymkniemy na to oko.
- No to tutaj się podciągnie żyłkę, tu się dokręci parę śrubek, to się wymieni i będzie w porządeczku! – Handlarz nie tracił optymizmu, kręcąc się wokół roweru i wskazując miejsca kolejnych napraw. Tymczasem ja dojrzałem do wzięcia sprawy we własne ręce.
- Proszę pana – poufale położyłem dłoń na jego ramieniu, ale rychło zdałem sobie sprawę z tego błędu i kontynuowałem, próbując strzepnąć z niej burą, niezidentyfikowaną substancję – my nie jesteśmy rowerowymi wróżkami! Chcemy taki rower, na którym będzie dało się jeździć teraz zaraz, zamiast zajmować się majsterkowaniem. A, i siodełko jest dziurawe. Trzysta max.
- Nie chcecie, to nie – burknął sprzedawca, odwracając się na pięcie. Medyna spojrzała na mnie z wyrzutem, jasno dając mi do zrozumienia, że przeszarżowałem. Oczywiście tego nie zauważyłem, gdyż całą moją uwagę pochłaniało bycie z siebie niezwykle zadowolonym i imaginowanie świeżo zdobytego trofeum przekupki roku.
- A ten za ile? – zapytała, wskazując biały rower miejski w znacznie lepszym stanie.
- Czterysta.
- Zaraz, zaraz, przecież to bez sen… Ugh! - łokieć Medyny niespodziewanie wydusił ze mnie resztki powietrza. Rozmasowałem obolały bok i wyszukałem najbardziej zdezelowany rower na placyku. – Za tego ile pan bierze?
- Sześćset – odparł po chwili zastanowienia.
Zachichotałem. Wyglądało na to, że podczas wyceny nie obowiązywał żadnego rodzaju klucz. Ba, byłem praktycznie pewien, że sprzedawca najzwyczajniej w świecie zgaduje te liczby, nie mając zielonego pojęcia o ich wartości. Niestety nie miałem okazji być świadkiem kolejnych numerycznych wyczynów handlarza - Andi zdecydował się na wybór białego roweru, na który Medyna dzielnie wywalczyła spory upust w cenie.
***
Zadowolony kupiec przeliczył ponownie otrzymany plik banknotów,  po czym zarechotał i uścisnął kolejno dłonie Medyny i Andiego. Mimo gorliwie wznoszonych przez mnie modłów, w nadziei na bycie zapomnianym, mnie zostawił sobie na deser. Spojrzałem na brudne łapsko, które najwyraźniej nie widziało mydła od zarania dziejów i wzdrygnąłem się, myśląc o bogactwie czynników zakaźnych znajdujących się na jego powierzchni. Czekająca kawałek dalej Medyna rzuciła mi ponaglające spojrzenie, więc westchnąłem, niechętnie chwyciłem wyciągniętą dłoń i lekko ją ścisnąłem, krzywiąc się na dźwięk pękania skorupki brudu. Podbiegłem do przyjaciół. „Przynajmniej na nią nie napluł” powtarzałem w duchu, próbując ograniczyć szkody za pomocą chusteczki higienicznej.

Pokręciliśmy się jeszcze chwilę po targowisku, ale poranne znużenie prędko dało o sobie znać, więc ruszyliśmy w stronę wyjścia. Obejrzałem się mijając stoisko z rowerami, gdzie młoda kobieta pytała o cenę różowej damki. 
Gdzieś głęboko w środku, jakaś cząstka mnie liczyła na to, że w odpowiedzi usłyszy „MILION”.