Staliśmy przed sobą w milczeniu, a ja po prostu nie mogłem
uwierzyć, że do tego doszło. Po miesiącach znajomości na nowo staliśmy się sobie zupełnie obcy.
Usta, niegdyś posyłające uśmiech w moją stronę, teraz zacisnął w wąską kreskę, wykrzywiając kąciki w dół. Z oczu zniknęły wesołe iskierki, na próżno próbowałem
odnaleźć w jego spojrzeniu odrobinę życzliwości – łobuzerski błysk zastąpiła
obojętność. Nerwowo skubał skórkę przy kciuku prawej dłoni.
Dłoni, która nieraz dostarczała mi tyle przyjemności. Czułem narastającą między
nami wrogość, powoli paraliżującą moje ciało. Ale najgorsze było milczenie. Czekałem
aż odezwie się choć jednym słowem, mógłby mnie nawet wypędzić, krzyknąć żebym
się wynosił, byle tylko otworzył do mnie usta. A jednak milczał, a każda
sekunda sprawiała wrażenie godziny.
Nie potrafiłem, nie chciałem dłużej wytrzymywać tej nieznośnej
ciszy. Byłem przekonany, że jeżeli zaraz czegoś nie powiem najpewniej się
rozpłaczę, a nie mogłem sobie pozwolić na okazanie słabości. Wiedziałem, ze istnieje tylko jedno wyjście - musiałem przejąć
inicjatywę. Wziąłem głęboki oddech, po czym patrząc mu prosto w oczy, łamiącym się głosem zapytałem:
- Ale jak to nie ma pączków?
Sprzedawca odwrócił wzrok.