środa, 29 kwietnia 2015

Gogo

- Nie wierzę… - wyszeptałem, kręcąc głową – Nie wierzę, że Bob dowiedział się pierwszy! – Gogo wydawała się być lekko zawstydzona. – Przecież to plotkarz! – sapnąłem, próbując (jakże dojrzale z mojej strony) zdyskredytować przyjaciela.
- No jakoś tak wyszło… - westchnęła Gogo – Sprawa była świeża, gdzieś poszliśmy, to mu opowiedziałam. Gniewasz się?
- Nie no, coś ty… – skłamałem, ale zdradziła mnie nadąsana mina.
- Czyli się gniewasz! – uśmiechnęła się pod nosem, najwyraźniej rozbawiona moim podejściem.
- Teraz dowiaduję się drugi, ale jasne, już niedługo nikt nic mi nie będzie mówił! – postanowiłem wyrzucić z siebie żal -  Ja mam już dosyć tego życia w rynsztoku! – zawyłem, uderzając w dramatyczne tony.
- O, zobacz jaką mamy ładną pogodę! I samochody jeżdżą, patrz, czerwone! – Gogo doskonale zna moją absolutną niepodzielność uwagi, więc prędko zmieniła strategię, decydując się na podstęp.
- Nie dam się na to nabrać... – syknąłem spomiędzy zaciśniętych zębów.
- Patrz! 128 na Pilczyce! – wskazała skręcający właśnie autobus.
- Uuu, Pilczyce! – westchnąłem zachwycony, uważnie śledząc pojazd wzrokiem. 
Niech to, udało jej się…

niedziela, 26 kwietnia 2015

Sto

Nie powiem, że jestem szczególnie zadowolony ze swojego życia, ba, bez większego zawahania nazwałbym moje podejście „stanem permanentnego rozczarowania”. I jeżeli z czegoś mogę być naprawdę dumny, to fakt, że udało mi się zdobyć wspaniałych przyjaciół. W liczbie wielu. W zasadzie toczę się przez życie, niczym zmrożona kula w dół olbrzymiej zaspy, tyle, że zamiast dodatkowych warstw śniegu zabieram za sobą nowych ludzi. Z niektórymi od razu łapię nić porozumienia, do innych przyjaźni muszę odrobinę dojrzeć – tak było ze Sto.
Poznaliśmy się na początku drugiego semestru studiów, ale dopiero w połowie trzeciego roku połączyła nas prawdziwa przyjaźń. Staliśmy sobie zmarznięci na przystanku, czekając na przyjazd opóźnionego tramwaju. I jakoś tak od słowa do słowa, opowiedzieliśmy sobie całe historie naszego życia miłosnego. Śmialiśmy się z nieudanych pocałunków, bez skrępowania dzieliliśmy się łóżkowymi historiami, razem wzdychaliśmy do nieosiągalnych obiektów uczuć. Zapomnieliśmy o mrozie, a kiedy w końcu przyjechał tramwaj, nie chcieliśmy do niego wsiadać – tyle było jeszcze do opowiedzenia!
No, ale wróćmy do właściwej części historii – byliśmy na niewielkiej domowej imprezie, gdzie, wbrew mądremu powiedzeniu „mierz siły na zamiary”, odrobinę przesadziłem z alkoholem i znajdowałem się w stanie względnej nieprzydatności do czegokolwiek. To oczywiście nie przeszkodziło mi w złapaniu za telefon – to taka moja rzecz, że w stanie upojenia chętnie rozpoczynam internetowe pogawędki, najczęściej z moimi romansami. Tak więc stukałem sobie radośnie w klawiaturę, czując na sobie palące spojrzenie Sto - wiedziała co się święci i jak to się zazwyczaj kończy, dlatego uporczywie się we mnie wpatrywała, najwyraźniej licząc, że obudzi we mnie wyrzuty sumienia. Niestety na to było już za późno – dwa kieliszki wódki wcześniej zniknęły resztki moich wewnętrznych barier. Dmuchany materac, na którym siedziałem, podniósł się lekko, kiedy zajęła miejsce obok mnie.
- Co napisałeś? – spytała niewinnie, zaglądając mi przez ramię. Odsunąłem telefon, nie pozwalając jej przeczytać moich wiadomości.
- Nic specjalnego – wymamrotałem. Nie było to kłamstwo, bo - jak zwykle – zacząłem całkiem niewinnie. Sto zerknęła na mnie podejrzliwie, ale nie mając mi nic do zarzucenia, zmieniła temat i po krótkiej pogawędce podryfowała w stronę koleżanek. Wróciłem do telefonu, czując wzbierającą we mnie wenę. „Skarbie, tuliłbym Cię jak pies swoje młode” wystukałem na klawiaturze i zachichotałem, dumny z tego zgrabnego porównania (rano, czytając tę wiadomość, miałem ochotę ogolić się za karę na łyso). „Całowałbym, tak cmok cmok” dodałem, nie wahając się ani chwili nad naciśnięciem „wyślij”. W tym momencie, w zasadzie znikąd, pojawiła się Sto.
- Widziałam! – fuknęła, wyciągając rękę po mój telefon. Zanim zdążyłem się wytłumaczyć, dostałem po łbie.
- Kiedy… - zacząłem ponownie, uskoczywszy przed kolejnym atakiem, wykazując tym samym zadziwiający w moim stanie refleks.
- Oddaj telefon – przerwała mi, wyciągając dłoń. Burknąłem coś gniewnie pod nosem, ale w obawie przed kolejnym ciosem, podałem jej komórkę – Doskonale – uśmiechnęła się i dała mi buziaka – a teraz wracaj do zabawy! – dodała zachęcająco. Ze zgrozą obserwowałem jak mój telefon znika w jej kieszeni. 
Jakie to szczęście, że Sto mi go odebrała, zrozumiałem dopiero następnego ranka. Nie byłem nawet zły za te dwa siniaki, które mi nabiła. Bo prawdziwy przyjaciel potrafi spuścić Ci łomot, kiedy zrobisz coś głupiego. Stłucze Cię na kwaśne jabłko, a potem przytuli i szepnie do ucha „Zabiję cię, jeżeli to się powtórzy”. 

sobota, 25 kwietnia 2015

Uszy

- Na przebijanie uszu, tak? – ruda pani zza lady powitała mnie uśmiechem i wskazała miejsce na kanapie – Usiądź sobie, za jakieś pięć minut kolega się tobą zajmie. – próbowałem umościć się w możliwie najbardziej nonszalancki sposób, udając, że nic mnie to nie rusza, a części ciała przebijam sobie tak często, że powoli zaczyna mnie to nudzić, ale nie wytrzymałem i skuliłem się w kącie kanapy, niepewnie obserwując pokrytych tatuażami pracowników studio.
Próbując nie myśleć o igłach, wbijających się w moje niewinne uszka, zająłem się przeglądaniem „Magazynu Małego Tatuażysty”, wyłożonego w liczbie kilku egzemplarzy na niewielkim stoliku. Lekturę przerwała mi czarnowłosa dziewczyna, która wyłoniła się z gabinetu, wydając z siebie przeciągły jęk. „Co te potwory ci zrobiły, nieszczęsna niewiasto?!” wykrzyknąłem w duchu, gotowy do ucieczki. „W sumie nic, o co sama się nie prosiłaś” uspokoiłem się, rozluźniając napięte ciało. Przyjrzałem się uważniej parze kolczyków na bladych policzkach, w miejscach, gdzie niektórzy ludzie mają rozkoszne dołeczki.  Wygląda na to, że zabieg był dość bolesny – dziewczyna wciąż cichutko pojękiwała i widocznie niezdolna do zamknięcia ust, rozchylała je niczym ryba dobierająca się do smakowitego kąska (smakowitego, rzecz jasna, w rybich standardach smakowitości). Sprawę z tego, że od dłuższej chwili nieświadomie naśladowałem jej minę, zdałem sobie dopiero, kiedy odwracając się od lady, spojrzała na mnie oburzona, gniewnie wytrzeszczając oczy. Czym niezamierzenie zwiększyła swoje podobieństwo do ryby, zmniejszając tym samym moje poczucie komfortu. Niezręczną ciszę przerwał brodaty pan w dziwnej czapce.
- No i jak, nie bolało tak bardzo, co? – uśmiechnął się, poklepując dziewczynę po ramieniu, a ta w odpowiedzi rozpaczliwie wybałuszyła oczy. Następnie zwrócił się w moją stronę – To co, bierzmy się do roboty! – huknął, na co pokiwałem głową i niechętnie zwlokłem się z kanapy.
– Jestem Alex – brodacz uścisnął moją dłoń, po czym poprowadził mnie do gabinetu. Po drodze zauważyłem tatuażystę, pracującego nad nowymi wzorami – koleś miał w uszach olbrzymie tunele. Wyobraziłem sobie, że ktoś je podpala i każe przez nie skakać tresowanym zwierzętom – z chwili zadumy zostałem wyrwany przez Alexa, który leciutko popchnął mnie w stronę drugiego pokoju. Tam trochę zrzedła mi mina – na samym środku ustawiono masywny fotel, którego nie powstydziłby się niejeden inkwizytor – brakowało jedynie rzemiennych pasów do krępowania kończyn poddawanych torturom nieszczęśników. Podejrzliwie przyglądałem się ścianom, szukając śladów rozbryzganej krwi. Alex wskazał na krzesło, zachęcając mnie, żebym usiadł, po czym krótko opisał mi przebieg zabiegu.
- Jakieś pytania? - uśmiechnął się zachęcająco.
- Właściwie to mam parę – umościłem się wygodniej na fotelu – Jak często macie klientów na przekłucia miejsc intymnych?
- Przynajmniej jednego tygodniowo – odpowiedział po  chwili zastanowienia - Za to coraz rzadziej przebijają sobie u nas brwi, całe szczęście… – westchnął Alex, zakładając nieprzyjemnie skrzypiące, lateksowe rękawiczki – To strasznie wieśniackie przekłucia.
- Ha, teraz tak pan mówi, ale jak wyjdę, to zaraz pan powie kolejnemu klientowi, że tylko frajerzy przebijają sobie uszy! – zaśmiałem się, ale szybko spoważniałem – Czy zdarzyło się, że ktoś u państwa zemdlał albo się rozpłakał podczas przekłuwania?
- Nie podczas przebijania uszu, ale z innymi miejscami różnie bywało – przyznał się, wzruszając ramionami. Nachyliłem się do niego i szepnąłem konspiracyjnie
- A czy ktoś u was… UMARŁ? – nastała krótka chwila ciszy.
- Tylko jedna osoba – uśmiechnął się i mrugnął do mnie.

Najwyraźniej potraktował moje pytanie jako żart. 

niedziela, 19 kwietnia 2015

Ciasto

Słowem wstępu – ukradłem ten wpis. Ja wiem, świństwo zrobiłem, tym większe, że okradłem samego siebie. Tak, miałem kiedyś bloga i nawet udało mi się utrzymać go przy życiu przez półtora roku. Proszę o brawa, to moje największe osiągnięcie w dziedzinie systematycznego robienia rzeczy. I kiedy tak czytałem sobie zaprzeszłe notki, stwierdziłem, że ta ma potencjał, ale wymaga lekkiego dopracowania. I oto pojawiam się ja, mądrzejszy o pewne doświadczenia, gotów przeobrazić ten nieoszlifowany diament w miły oku brylant!
***
Tak się złożyło, że razem z Siostrą postanowiliśmy upiec tort na nadchodzące urodziny mamy. Jako że moja siostra nie jest w ciemię bita, prędko znalazła sobie wygodną wymówkę, zostawiając mnie na lodzie. Może i dobrze się stało, bo dziewczyna była owego czasu gastronomicznie upośledzona, a szczyt jej umiejętności kulinarnych stanowiło wykonanie kanapek (na szczęście w dniu dzisiejszym w kuchni radzi sobie całkiem nieźle, natomiast dalej pozostaje leniwą bułą – pewne rzeczy nigdy się nie zmienią). Niemniej, nie przejąłem się, bo przecież prawdziwy mężczyzna poradzi sobie w każdej sytuacji!

Wracając do konkretów - zajmujących się gotowaniem można podzielić na dwie grupy – tych, którzy uważają biszkopt za jedno z najprostszych ciast, którego nie da, po prostu nie da się zepsuć i tych, którzy walczą z zakalcami, opadniętymi wypiekami i ogólnie przeklinają swój los, kiedy okazuje się, że czeka ich przygotowanie biszkoptu. Osobiście plasuję się gdzieś pomiędzy – do pierwszej grupy nawet się nie ryję, a moje umiejętności są tak nikłe, że nie chcą mnie nawet w tej drugiej. Pozostaję więc na ziemi niczyjej, bezskutecznie próbując zgłębić biszkoptowe arkana.

Nie marnując czasu od razu zabrałem się za przygotowania. Skrupulatnie przeczytałem przepis, a potem zrobiłem to ponownie, prześwietlając kartki książki kucharskiej latarką w poszukiwaniu ukrytych wskazówek. Okazało się, że w przygotowaniu mojego egzemplarza nie brali udziału masoni, a podana drukiem informacja stanowiła jedyną pomoc, na jaką mogłem liczyć. Mówi się trudno. Nie chcąc marnować czasu, zgromadziłem prędko niezbędne ingrediencje, których nie było wiele - w końcu to tylko biszkopt. Głównie jajka.
JAJKA...
Pierwsze przeciąłem idealnie na pół, razem z żółtkiem. Drugie zrzuciłem sobie na nogę (zabawne uczucie, musicie spróbować!). Pozostałe wesoło rozturlały się po blacie, z tendencją do przesuwania się w kierunku krawędzi. Wydając z siebie dzikie okrzyki, migiem wyłapałem jaja-kamikaze i oddzieliłem im żółtka od białek. Za karę.
***
Wyjęte z piekarnika ciasto sprawiało wrażenie perfekcyjnego.
- Sprężyste! - pomyślałem naciskając lekko powierzchnię wypieku - Bardzo sprężyste! - klepnąłem biszkopt - Zbyt sprężyste… - jęknąłem spomiędzy palców, kiedy odbita od ciasta dłoń przywaliła mi w twarz. Biszkopt zdawał się chichotać, więc pogroziłem mu nożem, burcząc niecenzuralne słowa pod jego adresem.
- Więc co by tu z tobą uczynić, zakalcze? - zastanawiałem się na głos, krążąc wokół słodkiego winowajcy.
Dam dzieciom sąsiadów, nigdy ich nie lubiłem.
***
Za drugim podejściem biszkopt wyszedł idealny - prawie nie przypalony i - co najważniejsze - bez zakalca. Zabrałem się więc za krem. Planowałem czekoladowy, ale z przerażeniem zanotowałem straty  w zapasach czekolady. Z dwóch ostało się pół tabliczki („Kiedy się obudziłem byłem cały w czekoladzie... Próbowałem ją zmyć, ale nie chciała zejść! Szeryfie, czy jestem podejrzany?”). Jako kuchenny bohater nie dałem się zrazić tym niewielkim kryzysem i przeplanowałem czekoladowy krem na straciatella - wyglądał całkiem dobrze.
W przeciwieństwie do kuchni. W amerykańskich filmach niekiedy pojawiają się sceny walki na jedzenie w szkolnych stołówkach. Podobny krajobraz stworzyłem wokół siebie, walcząc o dobre imię i jadalne ciasto. Jak okiem sięgnąć, wszędzie walały się brudne naczynia, nie wspominając o tragicznym stanie blatów, ścian i podłogi. Optymistyczny scenariusz zakładał nadejście hucznie zapowiadanego na 2012 rok końca świata, dzięki któremu nikt nie poznałby dowodów zbrodni, jakiej dopuściłem się na kuchni. Szybko upchnąłem w zlewie tyle naczyń, ile udało mi się do niego zmieścić i zagoniłem do ich mycia Siostrę – w ramach uczciwego podziału obowiązków. Wychodząc, usłyszałem za plecami brzdęk sterty naczyń, odgłos przygniatanego przez nie człowieka oraz wrzask.

- E tam! – mruknąłem - Na mnie spadło dziś jajko i nie narzekałem.

sobota, 18 kwietnia 2015

Siłownia, część 1

Aktywność fizyczna jest bardzo ważna. Z tą świadomością, wraz z ukończeniem szkoły średniej, przestałem regularnie się ruszać, a jeden semestr WFu na uczelni w postaci zajęć z tańca towarzyskiego wiosny nie uczynił (utwierdził mnie natomiast w przekonaniu, że wyczucie rytmu nie jest moją mocną stroną). No, może czasami zrobiłem w domu pompkę czy dwie albo pośmigałem chwilę hantelkami, ale nijak się to ma do regularnego treningu, który stopniowo zamieniłby moje mizerne ciałko w smakowity, mięsny kąsek.
Październik był wyjątkowo ciepły i pogodny, co obudziło we mnie chęć zmian. Jakoś tak wyszło, że nigdy nie miałem parcia na walkę z wiatrakami, dlatego zamiast dumać nad kondycją świata, zacząłem zastanawiać się nad własną. Koniec końców ambitnie postanowiłem, że przez cały rok akademicki będę uczęszczał na siłownię, a swoje ciało traktował jak świątynię. Ba, podstępne słońce ogrzewające moją buzię pozwoliło mi naiwnie uwierzyć we własne siły, toteż przekonany o perspektywie oszałamiającego sukcesu namówiłem jakimś cudem Boba, żeby razem ze mną zapisał się na siłownię.
Bobowe towarzystwo miało swoje dobre i złe strony. Wspólne treningi stanowiły swojego rodzaju motywację, bo przecież nie można tak zawieść przyjaciela i nie pojawić się na umówione sportowanie (jak się potem okazało, można, a czasami nawet trzeba). Dzięki porównywalnej kondycji nie zawstydzaliśmy się nawzajem, ba, nie szczędziliśmy sobie słów pochwały po paru seriach podnoszenia żałośnie lekkich ciężarków.  Z drugiej strony, to właśnie Bob stał się przyczyną braku nawiązania nowych znajomości podczas wizyt na siłowni. Pośrednią. Bezpośrednią był mój długaśny jęzor i niemożność powstrzymania napadów peplania.
Byliśmy w szatni, przebierając się po godzinie całkiem intensywnych ćwiczeń. Zajęliśmy się z Bobem niezobowiązującą pogawędką, nie zwracając większej uwagi na grupkę rozmawiających obok panów. Nie patrzyliśmy na siebie, zresztą byłem zbyt zajęty nerwowym wybieraniem z szafki brakujących części garderoby – nie przepadam za rozbieraniem się przy obcych, dlatego starałem się jak najszybciej zakryć moje niedoskonałe ciało. Nie dosłyszałem pytania, które do mnie skierował, więc odwróciłem się w jego kierunku.
- Dobry Boże, jakie ty masz małe sutki! – wykrzyknąłem zdumiony, gapiąc się w stuporze na półnagiego Boba. W szatni zapadła grobowa cisza. Jeden z panów, który właśnie ściągał koszulkę, niepewnie opuścił ją z powrotem. Drugi, który zdążył już odkryć tors, szybkim ruchem zakrył swoją pierś.
- Maleńkie jak ziarnka groszku… - dodałem wyjaśniająco, czym zdecydowanie nie poprawiłem sytuacji. Purpurowy na twarzy Bob prędko narzucił na siebie koszulkę.
- Wiktor, kurde!* – wrzasnął na mnie zaraz po wyjściu na zewnątrz. W myślach przyznałem mu rację. Kurde ja.


* Bądźmy szczerzy – Bob użył słowa o odrobinę mocniejszym wydźwięku, którego nie przytoczę z oczywistych względów

niedziela, 12 kwietnia 2015

Specjaliści

Wędrowaliśmy sobie z Jedynką i Dwójką, rozprawiając o zbliżającej się majówce, kiedy ta pierwsza nieśmiało wtrąciła
- Skoro jestem wśród specjalistów, chciałabym o coś zapytać...
- Specjalistów? - zdziwiłem się
- Oho, pewnie ma jakieś pytanie o seks! - uśmiechnęła się Dwójka. Jedynka spąsowiała, więc chyba rzeczywiście to miała na myśli.
- No tak, specjalistów! - stwierdziłem, wypinając dumnie pierś. Z perspektywy czasu stwierdzam, że to moje rosnące ego rozpierało mnie od środka.
- Więc... - kontynuowała Jedynka - czy jest możliwe...
- Tak. - odpowiedzieliśmy zgodnie
- Ale nie zdążyłam dokończyć - zdziwiła się
- Po prostu tak. Wszystko jest możliwe.

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Prawda czy Wyzwanie?

Uwielbiam grać w „Prawda czy Wyzwanie”. Tak, można bulgotać, że to głupawa zabawa dla dzieci i żaden poważny dorosły nie powinien się interesować takimi bzdurami, a w ogóle najlepiej porozmawiać o pogodzie przy filiżance parującej herbaty. Ale zanim obrzucicie mnie kamieniami, pozwólcie mi się wytłumaczyć.
Kojarzycie zasady? Kojarzycie. Kluczowym momentem jest chwila, w której wylosowany gracz musi odpowiedzieć na proste pytanie: „Prawda czy wyzwanie?”. W tym momencie pozostali w milczeniu nerwowo zaciskają piąstki, błagając w duchu o nagły przypływ mieszanki odwagi i naiwności dla wybierającego, aby ten, ku ich uciesze, zdecydował się na opcję „wyzwanie”. Ja natomiast cichutko liczę, że padnie jednak na „prawdę”. To dość rozsądny wybór, chyba, że ma się sekrety, a pozostali gracze wiedzą, że coś jest na rzeczy. W takim wypadku, w momencie rozpoczęcia gry warto przypomnieć sobie o zostawionych na gazie ziemniakach, włączonym żelazku lub dzieciach czekających na odebranie ze szkolnej świetlicy i uciec. Daleko. W przeciwnym razie, można śmiało pójść w pytania i po prostu odsłonić przed pozostałymi graczami rąbek tajemnicy swojego życia. Na ten moment czekam. Czuję jak niespodziewane wyznania i nowe informacje elektryzują moje ciało, jednocześnie potęgując ciekawość. Skończyły się już czasy, w których wystarczał mi stary, sprawdzony facepatrol. Chcę poznać tych ludzi! Wiedzieć więcej! Pewnie dlatego, że jestem wścibski, ale czemu nie, nazwijmy to ciekawością świata.
- Prawda czy wyzwanie? - zapytał mnie kolega, popijając łyk piwa. Spojrzenia obecnych przy stole zwróciły się w moją stronę. Prawie żałowałem, że muszę ich rozczarować, ale za bardzo lubię o sobie mówić, żeby zmarnować taką okazję.
-Wyz… - zacząłem, obserwując jak na jego twarzy pojawia się uśmiech - …naję zasadę, zgodnie z którą wybieram tylko „prawdę”. Więc prawda! – dokończyłem, tłumiąc złośliwe zapędy kolegów  w zarodku. „Oho, będzie się mścił! Pewnie myśli, że zagnie mnie pytaniem o seksie. Powodzenia.” pomyślałem rozbawiony, zerkając na zaciętą minę Toma. Po chwili jego oblicze się rozpogodziło.
- Masz jakieś nietypowe upodobania, dotyczące gry wstępnej? – zarumieniony, ale wyraźnie z siebie zadowolony, wreszcie sformułował pytanie.
- Lubię być miziany w stopy. – odpowiedziałem bez chwili wahania. Zapadła grobowa cisza. – W czyste? – bąknąłem, ale chyba ich nie przekonałem.

sobota, 4 kwietnia 2015

Pobudka

Nie jestem porannym ptaszkiem, zdecydowanie bliżej mi do południowego goblina. Pobudka przed godziną dziewiątą generuje we mnie bonusowe pokłady marudności - ich rozładowanie zajmuje zazwyczaj parę godzin, przez które, słowo daję, lepiej nie wchodzić mi w drogę. Widzieliście "Gremliny"? Podobnie jak te urocze stworki, zamieniam się w potwora, jeżeli nie zapewni mi się odpowiednich warunków. W moim przypadku są to smaczne jedzenie oraz spokojne przedpołudnie, które mogę przeznaczyć na błogi sen. Za to rozmnażam się trochę inaczej - ale to temat na zupełnie inną historię.
Kładłem się już do łóżka, kiedy rodzice oznajmili, że nazajutrz rano wybierają się na zakupy - w końcu Wielkanoc zobowiązuje do zaopatrzenia się w góry mięs wszelakich i, oczywiście, miliony jaj.
- Znakomicie! - ucieszyłem się, bo miałem w planach parę spraw do załatwienia. Przynajmniej nikt nie będzie pałętał mi się pod nogami - Koniecznie obudźcie mnie przed wyjściem - poprosiłem. Moją czujność obudził podstępny uśmieszek, który dostrzegłem na twarzy taty, więc na wszelki wypadek dodałem - DELIKATNIE.
- Możemy oblać Cię zimną wodą? - zapytał z rozczarowaną miną. Widocznie planował coś grubszego, strach się bać.
- Nie. - westchnąłem. Nawet nie byłem specjalnie zaskoczony, w zasadzie mogłem się tego spodziewać.
- Gorącą? - spytał pełnym nadziei głosem.
- Nie. - odpowiedziałem cierpliwie.
- Wodą w ogóle? - dostrzegłem w jego oczach nieme błaganie, ale było już za późno, zamknąłem moje serce na delikatnie sadystyczne potrzeby rodziciela i tylko pokręciłem przecząco głową.
- To czym możemy Cię oblać? - burknął zawiedziony, ze wzrokiem wbitym w podłogę.
- MIŁOŚCIĄ! - zaświergotałem i zadowolony udałem się na zasłużony spoczynek. 
Zamykając drzwi od pokoju, usłyszałem ciche mruknięcie:
- Żebyś potem nie żałował...

piątek, 3 kwietnia 2015

Kot

Mam kota. Jest już stosunkowo wiekowy, a jeżeli lubi się bezpośrednie sformułowania, można po prostu nazwać go "starym" i niewiele się przy tym pomylić.
Minęło 17 lat od kiedy pojawił się u mnie w postaci małej, kudłatej, dość agresywnej, łaciatej kuleczki, którą wszyscy domownicy od razu pokochali, nie bacząc na podrapane łydki i obgryzione dłonie. Przez te wszystkie lata kot, nierzadko z użyciem przemocy, podporządkował sobie okoliczne zwierzęta, znacząco ograniczył mysią i ptasią populację, nauczył się samodzielnie otwierać drzwi do pokoi oraz owijać sobie opiekunów wokół małego pazurka. Niestety starość i odniesione podczas długiego, awanturniczego życia kontuzje dały o sobie znać, na skutek czego znacząco ograniczyły się jego zwrotność i skoczność oraz, co ważniejsze, samowystarczalność. 
Nie do końca jestem w stanie stwierdzić czy rzeczywiście rozchodzi się o fizyczną niewydolność starczego, kociego ciała, czy potrzebę bliskości, ale kilka razy dziennie uruchamia alarm w postaci donośnego miauczenia, którym sygnalizuje potrzebę zatrudnienia któregoś z domowników do honorowej funkcji osobistego masażysty brzuszka. Niegdyś uroczo pomiaukujący kot, obecnie w chwili potrzeby wyje, jakby dławił się olbrzymią kluską, angażując uwagę wszystkich obecnych w mieszkaniu (i prawdopodobnie najbliższej okolicy). Procedura jest prosta - zawodzące zwierzę bierze się na ręce, wciąż cichutko biadolące zanosi do salonu, gdzie sadza się je na kolanach, brzuszkiem do góry, po czym rozpoczyna się delikatny, acz stanowczy masaż brzuszka. Jeżeli kot mruży oczka, mruczy i kapie śliną z pyszczka - jest mu dobrze. Jeżeli zaczyna do tego popierdywać - etatowemu masażyście nie jest dobrze.
Absolutnie zafascynowała mnie skuteczność kociego sposobu zwracania na siebie uwagi. I szczerze mówiąc z miejsca pozazdrościłem mu, postanawiając wypróbować jego patent. Jako, że w mieszkaniu byłem sam, wypełzłem na zewnątrz, niepewnie pomiaukując. Wędrując ulicami miasta, dopracowywałem odpowiednio gardłowe brzmienie sygnału, te drobne smaczki w postaci rozpaczliwych akcentów dźwiękowych, aż wreszcie, pewny siebie, byłem w stanie wyemitować właściwe wołanie. 
Rozejrzałem się dumnie wokół siebie. Wygląda na to, że kocie metody nie sprawdzają się u ludzi - nikt się nie pojawił... 
Nikt nie wymasował mi brzuszka.

Hello world.

- Zakładasz bloga? - zapytał mój drogi przyjaciel, zaglądając mi przez ramię. Mój drogi przyjaciel, dla którego powinienem był wymyślić jakiś sprytny pseudonim, ale nic szczególnego nie przyszło mi do głowy, więc póki co zostanie Bobem, bo Bob pasuje do wszystkiego i wszystkich.
- Nie mam pomysłu na tytuł - jęknąłem, kładąc się na klawiaturze. Bob to całkiem sprytna bestia, więc uznał to za potwierdzenie, następnie zaczął katować mnie kolejnymi, zupełnie uzasadnionymi pytaniami, na które nie potrafiłem udzielić odpowiedzi.
- O czym będziesz pisał? - poczułem jak szturcha mnie swoim chudym palcem.
- NIE MAM POMYSŁU NA TYTUŁ! - zawyłem rozpaczliwie, uderzając twarzą w klawisze. Nie znalazłem zrozumienia w jego oczach. Pogardy na szczęście też nie. 
- To jest najgorsze... - westchnął ze współczuciem, po czym znowu dźgnął mnie paluchem - Ale o czym będzie ten blog?
- Jeszcze nie mam skrystalizowanego pomysłu - burknąłem, odtrącając niecierpliwie jego chudą dłoń, sterczącą nad moim ramieniem w pełnej gotowości do kolejnego ataku - Po prostu mam ochotę sobie trochę popisać.

"Ok, stop. Ten kolo właśnie stwierdza, że w zasadzie nie ma na tego bloga pomysłu, tylko po prostu chce sobie trochę popisać."
W tym momencie, drogi czytelniku mógłbyś rzucić we mnie pomidorem albo główką zepsutej kapusty. Nie, żartuję, nie mógłbyś. Nie tylko dlatego, że jestem daleko, dobrze ukryty przed ewentualnym, zgniło-warzywnym atakiem z Twojej strony. Psująca się kapusta strasznie śmierdzi. Na pewno nie trzymasz takich rzeczy w domu.