Słowem wstępu – ukradłem ten
wpis. Ja wiem, świństwo zrobiłem, tym większe, że okradłem samego siebie. Tak,
miałem kiedyś bloga i nawet udało mi się utrzymać go przy życiu przez półtora
roku. Proszę o brawa, to moje największe osiągnięcie w dziedzinie
systematycznego robienia rzeczy. I kiedy tak czytałem sobie zaprzeszłe notki,
stwierdziłem, że ta ma potencjał, ale wymaga lekkiego dopracowania. I oto
pojawiam się ja, mądrzejszy o pewne doświadczenia, gotów przeobrazić ten
nieoszlifowany diament w miły oku brylant!
***
Tak się złożyło, że razem z Siostrą
postanowiliśmy upiec tort na nadchodzące urodziny mamy. Jako że moja siostra nie
jest w ciemię bita, prędko znalazła sobie wygodną wymówkę, zostawiając mnie na
lodzie. Może i dobrze się stało, bo dziewczyna była owego czasu gastronomicznie
upośledzona, a szczyt jej umiejętności kulinarnych stanowiło wykonanie
kanapek (na szczęście w dniu dzisiejszym w kuchni radzi sobie całkiem nieźle,
natomiast dalej pozostaje leniwą bułą – pewne rzeczy nigdy się nie zmienią).
Niemniej, nie przejąłem się, bo przecież prawdziwy mężczyzna poradzi sobie w
każdej sytuacji!
Wracając do konkretów - zajmujących
się gotowaniem można podzielić na dwie grupy – tych, którzy uważają biszkopt za
jedno z najprostszych ciast, którego nie da, po prostu nie da się zepsuć i
tych, którzy walczą z zakalcami, opadniętymi wypiekami i ogólnie przeklinają
swój los, kiedy okazuje się, że czeka ich przygotowanie biszkoptu. Osobiście
plasuję się gdzieś pomiędzy – do pierwszej grupy nawet się nie ryję, a moje
umiejętności są tak nikłe, że nie chcą mnie nawet w tej drugiej. Pozostaję więc
na ziemi niczyjej, bezskutecznie próbując zgłębić biszkoptowe arkana.
Nie marnując czasu od razu zabrałem się za
przygotowania. Skrupulatnie przeczytałem przepis, a potem zrobiłem to ponownie,
prześwietlając kartki książki kucharskiej latarką w poszukiwaniu ukrytych
wskazówek. Okazało się, że w przygotowaniu mojego egzemplarza nie brali udziału
masoni, a podana drukiem informacja stanowiła jedyną pomoc, na jaką mogłem
liczyć. Mówi się trudno. Nie chcąc
marnować czasu, zgromadziłem prędko niezbędne ingrediencje, których nie było
wiele - w końcu to tylko biszkopt. Głównie jajka.
JAJKA...
Pierwsze przeciąłem idealnie na
pół, razem z żółtkiem. Drugie zrzuciłem sobie na nogę (zabawne uczucie, musicie
spróbować!). Pozostałe wesoło rozturlały się po blacie, z tendencją do
przesuwania się w kierunku krawędzi. Wydając z siebie dzikie okrzyki, migiem
wyłapałem jaja-kamikaze i oddzieliłem im żółtka od białek. Za karę.
***
Wyjęte z piekarnika ciasto
sprawiało wrażenie perfekcyjnego.
- Sprężyste! - pomyślałem naciskając
lekko powierzchnię wypieku - Bardzo sprężyste! - klepnąłem biszkopt - Zbyt
sprężyste… - jęknąłem spomiędzy palców, kiedy odbita od ciasta dłoń przywaliła
mi w twarz. Biszkopt zdawał się chichotać, więc pogroziłem mu nożem, burcząc
niecenzuralne słowa pod jego adresem.
- Więc co by tu z tobą uczynić,
zakalcze? - zastanawiałem się na głos, krążąc wokół słodkiego winowajcy.
Dam dzieciom sąsiadów, nigdy ich
nie lubiłem.
***
Za drugim podejściem biszkopt
wyszedł idealny - prawie nie przypalony i - co najważniejsze - bez zakalca. Zabrałem
się więc za krem. Planowałem czekoladowy, ale z przerażeniem zanotowałem straty
w zapasach czekolady. Z dwóch ostało się
pół tabliczki („Kiedy się obudziłem byłem cały w czekoladzie... Próbowałem ją
zmyć, ale nie chciała zejść! Szeryfie, czy jestem podejrzany?”). Jako kuchenny
bohater nie dałem się zrazić tym niewielkim kryzysem i przeplanowałem
czekoladowy krem na straciatella - wyglądał całkiem dobrze.
W przeciwieństwie do kuchni. W
amerykańskich filmach niekiedy pojawiają się sceny walki na jedzenie w
szkolnych stołówkach. Podobny krajobraz stworzyłem wokół siebie, walcząc o
dobre imię i jadalne ciasto. Jak okiem sięgnąć, wszędzie walały się brudne
naczynia, nie wspominając o tragicznym stanie blatów, ścian i podłogi. Optymistyczny
scenariusz zakładał nadejście hucznie zapowiadanego na 2012 rok końca świata,
dzięki któremu nikt nie poznałby dowodów zbrodni, jakiej dopuściłem się na
kuchni. Szybko upchnąłem w zlewie tyle naczyń, ile udało mi się do niego zmieścić
i zagoniłem do ich mycia Siostrę – w ramach uczciwego podziału obowiązków.
Wychodząc, usłyszałem za plecami brzdęk sterty naczyń, odgłos przygniatanego
przez nie człowieka oraz wrzask.
- E tam! – mruknąłem - Na mnie
spadło dziś jajko i nie narzekałem.