niedziela, 19 kwietnia 2015

Ciasto

Słowem wstępu – ukradłem ten wpis. Ja wiem, świństwo zrobiłem, tym większe, że okradłem samego siebie. Tak, miałem kiedyś bloga i nawet udało mi się utrzymać go przy życiu przez półtora roku. Proszę o brawa, to moje największe osiągnięcie w dziedzinie systematycznego robienia rzeczy. I kiedy tak czytałem sobie zaprzeszłe notki, stwierdziłem, że ta ma potencjał, ale wymaga lekkiego dopracowania. I oto pojawiam się ja, mądrzejszy o pewne doświadczenia, gotów przeobrazić ten nieoszlifowany diament w miły oku brylant!
***
Tak się złożyło, że razem z Siostrą postanowiliśmy upiec tort na nadchodzące urodziny mamy. Jako że moja siostra nie jest w ciemię bita, prędko znalazła sobie wygodną wymówkę, zostawiając mnie na lodzie. Może i dobrze się stało, bo dziewczyna była owego czasu gastronomicznie upośledzona, a szczyt jej umiejętności kulinarnych stanowiło wykonanie kanapek (na szczęście w dniu dzisiejszym w kuchni radzi sobie całkiem nieźle, natomiast dalej pozostaje leniwą bułą – pewne rzeczy nigdy się nie zmienią). Niemniej, nie przejąłem się, bo przecież prawdziwy mężczyzna poradzi sobie w każdej sytuacji!

Wracając do konkretów - zajmujących się gotowaniem można podzielić na dwie grupy – tych, którzy uważają biszkopt za jedno z najprostszych ciast, którego nie da, po prostu nie da się zepsuć i tych, którzy walczą z zakalcami, opadniętymi wypiekami i ogólnie przeklinają swój los, kiedy okazuje się, że czeka ich przygotowanie biszkoptu. Osobiście plasuję się gdzieś pomiędzy – do pierwszej grupy nawet się nie ryję, a moje umiejętności są tak nikłe, że nie chcą mnie nawet w tej drugiej. Pozostaję więc na ziemi niczyjej, bezskutecznie próbując zgłębić biszkoptowe arkana.

Nie marnując czasu od razu zabrałem się za przygotowania. Skrupulatnie przeczytałem przepis, a potem zrobiłem to ponownie, prześwietlając kartki książki kucharskiej latarką w poszukiwaniu ukrytych wskazówek. Okazało się, że w przygotowaniu mojego egzemplarza nie brali udziału masoni, a podana drukiem informacja stanowiła jedyną pomoc, na jaką mogłem liczyć. Mówi się trudno. Nie chcąc marnować czasu, zgromadziłem prędko niezbędne ingrediencje, których nie było wiele - w końcu to tylko biszkopt. Głównie jajka.
JAJKA...
Pierwsze przeciąłem idealnie na pół, razem z żółtkiem. Drugie zrzuciłem sobie na nogę (zabawne uczucie, musicie spróbować!). Pozostałe wesoło rozturlały się po blacie, z tendencją do przesuwania się w kierunku krawędzi. Wydając z siebie dzikie okrzyki, migiem wyłapałem jaja-kamikaze i oddzieliłem im żółtka od białek. Za karę.
***
Wyjęte z piekarnika ciasto sprawiało wrażenie perfekcyjnego.
- Sprężyste! - pomyślałem naciskając lekko powierzchnię wypieku - Bardzo sprężyste! - klepnąłem biszkopt - Zbyt sprężyste… - jęknąłem spomiędzy palców, kiedy odbita od ciasta dłoń przywaliła mi w twarz. Biszkopt zdawał się chichotać, więc pogroziłem mu nożem, burcząc niecenzuralne słowa pod jego adresem.
- Więc co by tu z tobą uczynić, zakalcze? - zastanawiałem się na głos, krążąc wokół słodkiego winowajcy.
Dam dzieciom sąsiadów, nigdy ich nie lubiłem.
***
Za drugim podejściem biszkopt wyszedł idealny - prawie nie przypalony i - co najważniejsze - bez zakalca. Zabrałem się więc za krem. Planowałem czekoladowy, ale z przerażeniem zanotowałem straty  w zapasach czekolady. Z dwóch ostało się pół tabliczki („Kiedy się obudziłem byłem cały w czekoladzie... Próbowałem ją zmyć, ale nie chciała zejść! Szeryfie, czy jestem podejrzany?”). Jako kuchenny bohater nie dałem się zrazić tym niewielkim kryzysem i przeplanowałem czekoladowy krem na straciatella - wyglądał całkiem dobrze.
W przeciwieństwie do kuchni. W amerykańskich filmach niekiedy pojawiają się sceny walki na jedzenie w szkolnych stołówkach. Podobny krajobraz stworzyłem wokół siebie, walcząc o dobre imię i jadalne ciasto. Jak okiem sięgnąć, wszędzie walały się brudne naczynia, nie wspominając o tragicznym stanie blatów, ścian i podłogi. Optymistyczny scenariusz zakładał nadejście hucznie zapowiadanego na 2012 rok końca świata, dzięki któremu nikt nie poznałby dowodów zbrodni, jakiej dopuściłem się na kuchni. Szybko upchnąłem w zlewie tyle naczyń, ile udało mi się do niego zmieścić i zagoniłem do ich mycia Siostrę – w ramach uczciwego podziału obowiązków. Wychodząc, usłyszałem za plecami brzdęk sterty naczyń, odgłos przygniatanego przez nie człowieka oraz wrzask.

- E tam! – mruknąłem - Na mnie spadło dziś jajko i nie narzekałem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz