Aktywność fizyczna jest bardzo ważna. Z tą świadomością, wraz
z ukończeniem szkoły średniej, przestałem regularnie się ruszać, a jeden semestr
WFu na uczelni w postaci zajęć z tańca towarzyskiego wiosny nie uczynił
(utwierdził mnie natomiast w przekonaniu, że wyczucie rytmu nie jest moją mocną
stroną). No, może czasami zrobiłem w domu pompkę czy dwie albo pośmigałem
chwilę hantelkami, ale nijak się to ma do regularnego treningu, który stopniowo
zamieniłby moje mizerne ciałko w smakowity, mięsny kąsek.
Październik był wyjątkowo ciepły i pogodny, co obudziło we
mnie chęć zmian. Jakoś tak wyszło, że nigdy nie miałem parcia na walkę z
wiatrakami, dlatego zamiast dumać nad kondycją świata, zacząłem zastanawiać się
nad własną. Koniec końców ambitnie postanowiłem, że przez cały rok akademicki będę uczęszczał
na siłownię, a swoje ciało traktował jak świątynię. Ba, podstępne słońce
ogrzewające moją buzię pozwoliło mi naiwnie uwierzyć we własne siły, toteż
przekonany o perspektywie oszałamiającego sukcesu namówiłem jakimś cudem Boba,
żeby razem ze mną zapisał się na siłownię.
Bobowe towarzystwo miało swoje dobre i złe strony. Wspólne
treningi stanowiły swojego rodzaju motywację, bo przecież nie można tak zawieść
przyjaciela i nie pojawić się na umówione sportowanie (jak się potem okazało,
można, a czasami nawet trzeba). Dzięki porównywalnej kondycji nie
zawstydzaliśmy się nawzajem, ba, nie szczędziliśmy sobie słów pochwały po paru
seriach podnoszenia żałośnie lekkich ciężarków. Z drugiej strony, to właśnie Bob stał się
przyczyną braku nawiązania nowych znajomości podczas wizyt na siłowni.
Pośrednią. Bezpośrednią był mój długaśny jęzor i niemożność powstrzymania
napadów peplania.
Byliśmy w szatni, przebierając się po godzinie całkiem
intensywnych ćwiczeń. Zajęliśmy się z Bobem niezobowiązującą pogawędką, nie
zwracając większej uwagi na grupkę rozmawiających obok panów. Nie patrzyliśmy na
siebie, zresztą byłem zbyt zajęty nerwowym wybieraniem z szafki brakujących
części garderoby – nie przepadam za rozbieraniem się przy obcych, dlatego starałem
się jak najszybciej zakryć moje niedoskonałe ciało. Nie dosłyszałem pytania,
które do mnie skierował, więc odwróciłem się w jego kierunku.
- Dobry Boże, jakie ty masz małe sutki! – wykrzyknąłem
zdumiony, gapiąc się w stuporze na półnagiego Boba. W szatni zapadła grobowa
cisza. Jeden z panów, który właśnie ściągał koszulkę, niepewnie opuścił ją z
powrotem. Drugi, który zdążył już odkryć tors, szybkim ruchem zakrył swoją
pierś.
- Maleńkie jak ziarnka groszku… - dodałem wyjaśniająco, czym
zdecydowanie nie poprawiłem sytuacji. Purpurowy na twarzy Bob prędko narzucił
na siebie koszulkę.
- Wiktor, kurde!* – wrzasnął na mnie zaraz po wyjściu na
zewnątrz. W myślach przyznałem mu rację. Kurde ja.
* Bądźmy szczerzy – Bob użył słowa o odrobinę mocniejszym
wydźwięku, którego nie przytoczę z oczywistych względów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz